Historia o tyleż upojna, co krótka: z bloku do ogródka!

czwartek, 24 września 2015

Martwe natury jesienne (dzieje, których nie zapisuje nikt)

Martwe natury jesienne jak zwykle są nieprzemijająco wdzięcznym tematem rozważań wizualnych. Plus dorzucam wierszowe trio. Nie dajcie się omamić brakom witaminy D! Będzie dobrze.








Czerwone wino

Bardzo wcześnie jest jesień. Coraz wcześniej słońce
Za jezioro z ołowiu w drżące spada trzciny.
Dzień jest po to, by sennie płynęły godziny,
A wieczór, by oglądać gwiazdy spadające.
Renoir chyba w sadzie pomalował śliwy,
Tak ich skórka zielona a brzegiem liliowa,
I wszystko tu coś znaczy, tylko brak nam słowa.
Ach! jak tu odpowiedzieć: czy jestem szczęśliwy?
Jak nurek schodzi w mroki tajemniczych głębin,
Gdzie się przepych koralu bogato rozpina,
Tak ja wypijam wzrokiem czerwoność jarzębin
Lub próbuję wargami czerwonego wina.

(Jan Lechoń)




Jesień. Małe myszki umierają w kartonach z wiatrakami, a chińskie kurczaczki kwilą pod mopami (poezja własna, to chyba jasne, eh)






























O poranku

Widziałem wczesną zorzę i wieczór widziałem.
Żyłem z miłości i z miłości umierałem.

Wiosna, lato i jesień przeszły, idzie zima,
Mroźnych przeciągów czasu już nic nie powstrzyma.
Chcę jeszcze patrzeć w piękną twarz długie godziny,
Innej, oprócz patrzenia nie znając przyczyny.

(...)

(Mieczysław Jastrun) 

Przykro mi, Mieczysławie, ale o miłości jakie mam mniemanie, widać na poniższym obrazku ;)





Choć nie ma wiatru

Choć nie ma wiatru, liść się chwieje,
Zachodni promień błysł i znikł:
Nic się nie dzieje, bo to dzieje,
Których nie zapisuje nikt.


Jak me strapienie, me cierpienie,
Niewyśpiewanej męki ton,
Którą chcą uśpić zmierzchu cienie,
A niepokoi słońca zgon.

Boleśnie schodzi ta godzina,
Wieczyste pogranicze trwóg...
Kto mi ku ziemi czoło zgina?
Może mój smutek, może Bóg.

(Staff Leopold)


* Mnie osobiście czoło do ziemi zgina taki przykładowy duet: robaczek + aparat. Albo czyjaś zgubiona pięćdziesięciogroszówka ;). Albo martwa natura.

sobota, 12 września 2015

Z życia kaczki kanałowej

Dzisiaj kilka kaczek znad Jeziorka Gocławskiego na warszawskiej Pradze. Właściwie ich kolonię w czasie sobotniej sjesty nakryłam jeszcze na terenie dochodzącego do jeziorka kanałku, który (o dziwo) na mapie wcale nie nosi nazwy kanałku gocławskiego tylko Kanału Wystawowego (czyli w kwestii mojej nazewniczej znajomości warszawskich akwenów - kanał!)
"Pływamy se po latarniach!"

"W co ja wpłynąłem?!"

"Szlag mnie zaraz trafi, jak mi ten skurcz łydki nie przejdzie!"
 ...
Kaczki w wieku emerytalnym chronią się pod filarami, to oczywiste ;)

"Co pani sądzi o architekturze tu odbitej?"
Spójrzmy w górę, co też się tak kaczkom srakowatym pomarańczem w odmętach mieni i hipnotyzuje - ten oto budyneczek zza winkla kładki. Tutaj widok z góry [klik] (Stoję w prawym, dolnym rogu)



Koleżanka kaczka nie może się zdecydować gdyż niestety zielonogłowe samce siakieś wypłowiałe...
Po drugiej stronie już szuwarowa moc linii brzegowej Jeziorka Gocławskiego. Kaczek - jak widać - brak.
Architektura - jak widać - też nie lepsza.



Samo przejście po kładce nie dostarcza już tak zapierających dech widoków jak rok temu, w trakcie remontu, kiedy między szybkopasmówkami powstał uroczy żółty domeczek budowlańców. No i mogliśmy się dowiedzieć co słychać u Haniora.

Następnym razem dodam uaktualnienia postremontowe, o ile ciemność wrześniowa znów mnie tak niespodziewanie nie zaskoczy.


No i wyjaśniło się, czemu kaczki nie chcą pływać po Jeziorku czyli życie dopisuje smutny komentarz do każdego spaceru [klik]

niedziela, 6 września 2015

Plaża nad Wisłą czyli letnia miejscówka pod filarem Mostu Poniatowskiego





























W zeszłym tygodniu wielokrotnie zabierałam się do odwołania tezy z poprzedniego posta, ale pogoda postanowiła przyznać mi rację. Dzisiaj wiało tak, ale tak wiało, że z głowy czapkę mi zerwało oraz tak, że w okularach falowały mi szkła (!). Oraz padało tak, że zapewne nad Wisłą nie ma już plaż wynikłych w dużych połaciach na skutek sierpniowych upałów, gdyż je zapadało do imentu. Potopiły się biedaczki.
Na szczęście blogowanie to nie pisanie pamiętniczka w czasie rzeczywistym, dlatego dziś wpominkowo rzucimy weekendowe plażowanie sprzed tygodnia. Edycja nadwiślana z zeszłego roku cieszy się dużym powodzeniem odwiedzalniczym, zapewne dzięki użyciu słów-kluczy, takich jak 'rzeczna toń'.

Plażowanie zaczynamy z prawej  strony Wisły obok Stadionu Narodowego.  Zwróćmy uwagę, że atrakcyjność tej letniej miejscówki jest całkowicie darmowa, na dalszym planie 'atrakcja' za którą przepłacono, nieco.









 Przewidziano nawet miejsce na meczyk siatkówki.

 Śniadanie może i na trawie ale nie ma jak podwieczorek na nadwiślańskiej plaży.



Rajska plaża normalnie, choć piasek pełen petów i brudu niewiadomego pochodzenia (siadanie w krótkich gatkach bez podklejki z szeleszczącej reklamóweczki grozi czymś paskudnym). Większość jednak profesjonalnie zaopatrzona w sprzęt kocykowo-parasolkowy. Im profesjonalniej, tym dalej of filarów mostu.
























A teraz w stronę zaplecza knajpiano-kibelkowo-placo-zabawowego w głębi eee lądu.



Zdjęcia wyglądające na lotnicze (hoho) robione oczywiście znad i sponad czyli z Mostu Poniatowskiego.

  Na środku mostu będąwszy złapałam w sieć migawki  kilka okazów panów wędkujących.



 Okazy rybne okazałe, pytanie tylko czy zdatne do spożycia bez późniejszych objawów w postaci wysypki.





Ten weekend był bez-duszny, wilgotny i markotny oraz niemal listopadowy, a zwłaszcza dzisiaj, fu.
Tymczasem choć od plażowania nad Wisłą minął tydzień, z butów nadal wysypują mi się pety... to znaczy piasek ;)