Historia o tyleż upojna, co krótka: z bloku do ogródka!

czwartek, 28 lipca 2016

Tysiąc słońc czyli ogród cały w rudbekiach

Sztaudynger napisał: "Świadczą o jakiejś epoce / kwiaty, nie tylko owoce". I bardzo dobrze, że tak napisał i że mogę się na to powołać, ponieważ panuje u mnie w tym sezonie  niejaka absencja jakichkolwiek owoców. Za to rudbekii niepoliczalność.



Rudbekie. Złote, bujne i włochate. Złote w płatkach, włochate na liściach, bujne wszędzie naokoło.
Zwane też jeżówkami, z rodziny astrowatych, z pochodzenia Amerykanki Północne. Jednoroczne, dorastające do metra wysokości. Kwiaty leniwe i bez podwiązań pokładające się na chodniki, trawniki i co się trafi, w kierunku słonecznym.

Same się wysiały, same wyrosły i rozkwitły. Jedyne co zrobiłam, jak się do tego przyczyniłam, to że ich nie wyrwałam. Co mogłoby nastąpić w stadium kwiatkowego dziecięctwa, ponieważ lekko włochate listki rudbekii przypominają lekko włochate listki chwasta zwanego przymiono kanadyjskie (z którym się jeszcze tu policzymy).

Odróżnienie małych jeżówek od niektórych chwastów to właściwie loteria. Onegdaj nie wygrałam tej loterii wyrwawszy WSZYSTKIE sadzonki kwiatów na grządkach, oprócz cholernych przymion, i od tego czasu czekam aż będą do odróżnienia.


 Trochę nudno. Wszędzie to samo.


Właściwie to nawet zapomniałam, że nie cierpię koloru żółtego. Przynajmniej we wnętrzach. Ale ogródek to nadal jakby jakieś wnętrze w okolicznościach zewnętrzności reszty wszechświata.





 O, jakaś zmiana, jednej sztuce coś oklapło.

 Inna zaciska zwieracze.

 A tu obraduje plemienny wiec mikrych blondynów.


Zasłoniło towarzystwo hortensje.

Które jako różowe bardzo konweniują z żółcią, wiadomo. W przyszłym roku planują się ogrodowo okolić jeżówką purpurową.


W tym roku byłam do tego stopnia leniwa, że nawet sadzonki aksamitek kupiłam od działkowców. No ale działkowcy siedzący na bazarkach w aksamitkach są tacy wzruszający! Bardziej od dzieci i piesków.


Aksamitki smętnie czekające w kolejce do rozsady.
( Stan z 25 czerwca tego roku)

Aksamitki podbijają kolorystyczną ciepłotę grządek.
Lubię głaskać włochate liście rudbekii.


Lubię jak wyciągają szyje do słońca. Chociaż denerwuje mnie, że po podwiązaniu do palików kilka dni temu ostentacyjnie odmówiły uczestnictwa w zjawisku zwanym heliotropizmem (czyli ukierunkowywaniem się do słońca). Obecnie stoją odwrócone stroną kwiatowo-zadkową do widza (czyli np mnie) i wyglądają jak obrażone albo ukarane. Postanowiłam poczekać, ale nie jest powiedziane, że za moment nie stracę cierpliwości i nie poskręcam im karków.





Ostatnio znalazłam taki cytat w internetach: "There are always flowers for those who want to see them." - Henrego Matisse'a. Czyli że jak ktoś chce, to wszędzie zobaczy kwiaty. Henryk to geniusz!

....
W powyższym, wyjątkowo nudnym i pozbawionym zwrotów akcji, poście wystąpiły min:
Rudbekia owłosiona
Rudbekia trójklapowa
Rudbekia błyskotliwa
Rudbekia dwubarwna
(oraz cholera wie co jeszcze)

niedziela, 17 lipca 2016

Chabry i błękity pruskie na Placu Bankowym

Nie różnił się pogodowo ten weekend od poprzednika. W swej wilgotnej siąpliwości i zgaszonym świetle.

Zeszły warszawski weekend był jednak przyozdobiony światowymi atrakcjami. W stolicy odbywały się obrady Nato. O czym bym się stacjonując w mojej autonomicznej Republice Ekolandii nie dowiedziała, gdyby nie muszki-upierdliwuszki, które z głośnym bzyczeniem latały mi nad ogródkiem w tętą i nazad. W pewnym momencie nie szło już wytrzymać tego charkotu śmigieł tnących niewinne areały lokalnego nieboskłonu. Czułam, że zaraz zapadnę na chorobę zwaną helikopter pylori, objawiającą się agresywnym odporem typu złorzeczenie oraz rzucanie piłek i kamieni w górę.

Zatem w zeszłe piątkowe popołudnie wsiadłam na rower i udałam się do nieodległego skrawka leśnych chaszczy poprzecinanych torowiskami, zwanych Olszynką Grochowską. Nad którą to Olszynką było jeszcze więcej helikopterów! Bo wiadomo, że jakby co, to partyzantka i rewolucjoniści zbierają się zawsze w lasach. By knuć. Eh. Zaparkowałam rower pod barierką wielbiącą Legię Miszcza, wlazłam na nasyp i w zapadającym zmierzchu usiadłam sobie na torach. Ale jak tylko odkręciłam termosik z kawą, to oczywiście zaraz pociąg jedzie, po tych torach. No skaranie boskie, nigdzie spokoju!

Potem w sobotę pojechałam do znajomych na Plac Bankowy. No i nie zgadniecie. Tam, rzecz jasna, latało jeszcze więcej helikopteruszek. Aaa!

Ale chmury nad Placem Bankowym były zacne. Nasycone, mięsiste pasma chabrów i błękitu pruskiego, poprzetykane pastelowymi błękitami. Podbarwione różem zachodu wieczorne kumulusy. Stary aparat tego efektu nie odda, trzeba mi wierzyć na słowo.

...


Na balkonowe lewo Błękitny Wieżowiec. 120 metrów refleksyjności, gdyż, jak podaje Wiki: "(poprzednią miedzianą) elewację zastąpiono niebarwioną refleksyjną, która w pogodne dni odbija błękit nieba (stąd obecna nazwa). Była to pierwsza elewacja wykonana ze szkła refleksyjnego typu float w Warszawie"[Wiki]. Jakież to znamienne, że nawet elewacje mogą być refleksyjne, a warszawskie inwestycje deweloperskie już nie. 
A jednak się dwa okienka wyłamały temu floatu.


Na prawo, na ulicy Długiej, Państwowe Muzeum Archeologiczne.
Pamiętajmy, że każda instytucja, urząd lub w ogólności budynek przed którym nie ma parkingu, jest niepoważna.


Poniżej mniej udany kadr, ale zmieścił się ptaszek pikujący w górę.

Zoom na nakamienne P i kwietnik w barwach stosownych.

Wejście do metra, stacja Ratusz Arsen...ał ;).

Patrzeć na niebo kolonizowane od północy nasyconą plamą akwareli.



Patrzeć na straszące w oddali wieżowce, postawione przypadkowo i bez udziału osób obdarzonych zdrowym rozsądkiem architektonicznym oraz elementarnym poczuciem zmysłu estetycznego, o kształtach podeptanych pudełek blaszanych lub też silosów.

 AXA? AVA? AŁA?

Na balkonie mikser kuchenny wycinarka. Wycięłabym te ustrojstwa z  horyzontu krajobrazu, wyrzuciła do śmietnika.


Zalałabym błękitem Turnbulla. Aby nie czuć bólu gdy na to patrzę.




W ten weekend dziwnie mi dzwoni w uszach cisza. Zaprawiona co prawda tradycyjnym szumem przejeżdżających aut. Stada helikopterów odleciały w nieznane rejony. Natowanie ustało.

niedziela, 10 lipca 2016

Koniec sezonu na truskawki. Oraz że czereśnie, wiśnie i morele

Wieszczę, chociaż sezon na truskawki, dogorywając leniwie, nadal trwa. Choć w między czasie był już i przeminął sezon na zielone bobki bobu. Oraz jesteśmy w trakcie gastronomicznej afirmacji fasolki szparagowej. Szpaki  hulają w wiśniach, a wiśnie w kompotach. Posiniaczone morelowe zrzuty przygniwają pod drzewem-matką, oblezione przez mrówki. Przejrzałe maliny odpadają z szypułek na dłoń już po lekkim dotknięciu opuszkiem.

Martwa natura w formie biało-czerwonej piramidalnej rolady z truskawek i bzu uległa grawitacji tuż przed spustem migawki. Zdarza się.























Sezonowe wytwory natury przyciągają Januszów biznesu. 
Tworzą się tymczasowo-doraźne stanowiska łóżeczkowe oraz stoliczkowe.
Na co jest sezon poznajemy po obserwacji dowolnego przedsklepia, gdzie zawsze stoi pan z aktualnym asortymentem, którego cena stopniowo leci na pysk.
No ale sezońce to nie chińskie miseczki, które są wieczne. A truskawki, czereśnie zelżałe to kto by chciał. Każdy by chciał prosto z drzewa, krzaka, pola. Najlepiej bez transportu nawet. Metodą teleportacji.

Reklama dźwignią, wiadomo. Szyldzik, plakieta, informacja prowizoryczna a niebanalna dźwignią dźwigni. Ale kto klienta zrozumi, czemu się entuzjastycznie nie rzuci, nie kupi i nie zeżre, skoro motyl mówi "Mniam!".























To musi być miłość.
























Lecz jak we wszystkich sytuacjach w życiu, przed konsumpcją należy zmierzyć objętość ;).

Nie jestem pewna czy każdy Janusz może stanąć wszędzie czy też potrzebne są stosowne pozwolenia od władz. Na przykład na lokalnym połciu trawnika lub gdzie nakaże fantazja januszowo-ułańska.



I duzi i mali łubianki dźwigali!


Wysypywali, i z oprysków płukali.



A teraz czereśnie z agrestami. Miseczka z odrzutami. Które stały tak długo w lodówce aż osiwiały.
To się zdarza.

Wydawać by się mogło zbędnym owo fotografowanie czereśni w chaotycznej kiści. A jednak myśl o przyszłych pokoleniach, które będę googlować starodawne, niemodyfikowane genetycznie nadpsute owoce powleczone kożuszkiem pleśni jest niemal dekadencka.




No i agrest. Nie jestem agrestowym targetem. Co zrobić z agrestu? Przychodzi mi na myśl tylko kompot. Będzie kwaśny, bo akurat skończył się cukier. To też się zdarza. Jak odpadła rączka.

Akcja jak w dramacie szekspirowskim.

Z reszty dóbr oraz maślanki kręcimy szejka.

Zwróćmy uwagę na kolorystyczną ze składnikami kompatybilność użytego sprzętu agd. Na siermiężność dizajnu lat minionych. Na luksusy dodatków egzotycznych w postaci bananów i ananasów. Takich biedaaranży wam nie pokażą lajfstajlowe blogerki kulinarne.


Więc idźcie i jedzcie. 
Sezonowe.