Na początku dzisiejszego posta wystąpi Śpiewający Kameleon w piosence "Są takie dni, że jesień wydaje się znośna" (widzicie go, prawda?).
Trwa jesienny bankiet, serwowane są jagódki winobluszczowe.
Tak wiem, wszystko już opadło, w górę sterczą tylko nagie kikuty (a teraz sekundą ciszy uczcijmy dramatyczną wizję jesiennego pożycia erotycznego jaka się przypadkowo roztoczyła przed oczami...).
Ale to nie tak, że wszystko co już było nie powróci i nie będzie znowu i wciąż. Czas rzeczywisty jest mglisty. Był złoty, krwawy, teraz bezlistny.
Powspominamy malowniczą krasawość winobluszczy i sumaków. A przy okazji uklepiemy sobie wiedzę na temat zjawisk zachodzących w sezonie jesiennym. Słowo klucz: antycyjany.
"Gdy dzień staje się coraz krótszy, zanika produkcja chlorofilu, czyli barwnika, który odpowiedzialny jest za kolor zielony. Chlorofil rozkłada się i widoczne stają się inne barwniki m.in. karoten, ksantofil. Znamy je z marchewki, papryki czy dyni.
Ale skąd kolor czerwony? Za jego pojawienie się odpowiadają
antocyjany. Ta grupa barwników nie jest obecna w liściach, gdy działa w
nich chlorofil – drzewa syntetyzują je dopiero na jesieni. Tylko po co
podejmować taki wysiłek, skoro zabarwione na czerwono liście i tak zaraz
opadną?
Jest kilka wyjaśnień tego zjawiska i pewnie więcej niż jedno z nich
jest prawdziwe.
Pierwsze wskazuje na to, że przy braku chlorofilu
roślina potrzebuje ochrony podczas procesu jesiennego wycofywania azotu z
liści do tych części drzewa, które przetrwają zimę. Antocyjany
ograniczają dostęp światła słonecznego, które ten delikatny biochemiczny
mechanizm mogłoby uszkodzić.
Drugie wyjaśnienie dotyczy mechanizmów obrony przed szkodnikami.
Czerwień liści może tu działać na dwa sposoby. Po pierwsze sygnalizować
zawartość szkodliwych dla owadów składników, a po drugie być swoistą
demonstracją siły. Okres opadania liści to moment, w którym mszyce
wyszukują miejsca do złożenia jajek, z których w kolejnym roku wylęgnie
się nowe pokolenie. „Popisywanie się” mocną czerwienią może oznaczać, że
dane drzewo jest w doskonałej kondycji i w przyszłości będzie miało
dużo siły do walki ze szkodnikami, więc nie warto akurat w nim składać
jajek.
Tak czy inaczej – cała ta biochemia z fizjologią daje przepiękne efekty."
via CrazyNauka [klik]
To chyba zjawisko bardziej multigatunkowe, to "popisywanie się mocną czerwienią" jako oznaka doskonałej kondycji. Taki pierwotny kod. Pominę kwestię fauny i barw godowych, bo się nie znam. Patrzę jednak z punktu widzenia kobiety, której właśnie mija lato życia i która zagustowała w zmianie kolorystyki. Otóż prowadzę obecnie badania terenowe na temat przechodzenia przez jezdnię w miejscach nieozebrowanych (z pominięciem autostrad ;). I pragnę zauważyć, że im więcej mam karminowych akcentów i dodatków (w tym przede wszystkim dziubek usmarowany od ucha do ucha) tym częściej jestem przepuszczana przez zatrzymujące się pojazdy. Podczas gdy smętne barwy wierzchnie sprzyjają wydzielaniu się w kierowcach chęci przejechania mnie. Może to efekt światła stop, ale coś mi się wydaje że działają tu jakieś pierwotne atawizmy. Że np drapieżniki chętniej eliminują słabsze egzemplarze. Wyfiokowana krasawica nie jest jeszcze do odstrzału.
Tak czy siak gdyby mnie coś jednak przejechało byłabym megakarminowa, gorzej z kondycją.
Lubię te bożonarodzeniowe efekty dekoracyjne tworzone na ogrodzeniach przez przenikanie się bluszczu i winobluszczu.
Straszne to czasy w których dziewczyna (taka dorosła) nie dostanie choć raz od adoratora (takiego dorosłego) korali z jarzębiny.
Po taniości, w ekostylu.
Może ktoś im powinien powiedzieć, że nie muszą się szarpać na Kruka? (flora, nie fauna ;)