Historia o tyleż upojna, co krótka: z bloku do ogródka!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wieś. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wieś. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 września 2016

Po równonocy. Zagubiony balot, bukiet zbożowy i podsumowanie plonów osobistych

- Och, nie zrobiłam wieńca dożynkowego - przypominam sobie nagle, pochylona nad latte, siedząc na kawiarnianej kanapie pokrytej alkantarą. Koleżanka prycha.
-Who cares? - pyta, a ja myślę, że nie byłam czujna, bo mogłam powiedzieć bardziej światowo, że elipsoidalną wiązkę florystyczną dedykowaną ekwinokcjum.

Święto plonów, czyli inaczej Dożynki to atrakcja przypadająca na Równonoc jesienną czyli ekwinokcjum.
Je-su.
Po święcie plonów czyli równonocy noc staje się dłuższa ode dnia, a my dodajemy do słownika nowe słówko: ekwinokcjum. Trochę karczemne w wymowie, no ale w swym łacińskim rodowodzie zmyślniejsze niż bezsensowna równonoc, która powinna się raczej nazywać dnionoc albo równodnionoc. (Możliwe, że zapoznaliśmy ekwinokcjum w szkolnictwie, ale to było dawno).

Święto plonów to czas w którym należy wymieść z mysich bobków spichlerze i zepchnąć tam zasoby dwóch ton cebuli i ziemniaków, które nabyliśmy w lokalnym Owadzie. Nie zaszkodziłoby też odkurzyć silosa i sypnąć mu płatkiem owsianym czy coś. Poukładać w spiżarni puszki z kocią karmą .
No takie tam, tradycyjne czynności, pozwalające nam na duchową łączność z przodkami.

Na pewnej stronie [klik] przeczytałam o równonocy co następuje: "Celebrowanie momentów szczytowych na przestrzeni roku jest doskonałym sposobem na zestrojenie się z wibracją Ziemi, nawiązaniem silnego kontaktu z naturą, powrotem do naturalnego rytmu przyrody."
Tak, tak, bardzo mądrze.

Mnie to jakoś minęło bez ekscytacji i szczytowania, a wibrował jedynie mój telefon, który uczyniłam sobie poddanym przez wyciszenie. Ale to nie tak, że pochylona z miseczką nad spadłymi orzechami nie rozmyślam o pochyleniu planety naszej ojczystej w stosunku do słońca i o elipsie, po której gładko sunie ruchem obrotowym. Bo rozmyślam.

Rozmyślam nad wiejskimi pejzażami, nad rżyskami i ścierniskami mijanymi po drodze.


O różnicach między ugorem a odłogiem ( i czy na polu walki z własnymi ograniczeniami i charakterem też jest w tym jest w tym taka zasadnicza różnica).


W wiejskim pejzażu królują rulony i rolady. Nie uświadczy się już stogów siana.


No może gdzieniegdzie. (Jak postaci z bajek. Z bajek o rolnikach niezasobnych w kombajny).




Tymczasem chciałam pokazać wzruszającą wiejską scenkę z zeszłego sezonu, od której skruszało me miejskie serce.
Samotnego, zagubionego balota, który wypadł z ciągniczka na asfalt.


Lokalna społeczność wiejska była w ogóle nie zainteresowana zalegnięciem balota na środku drogi. Choć tarasował. Nawet gdy zaczęłam robić zdjęcia i zafrasowana pytałam przechodzących, zasuszonych staruszek "czyja to owca?" (fantazja pt zagubiona miejska pindzia).

Chyba, że się on, ten balot, być może po prostu nazywa kloc zbożowy. Ci którzy jedzą na śniadanie płatki, otręby i razowce, mogą coś o tym wiedzieć ;).
(Chciałabym mieć w domu maszynę, która robiłaby takie kloce z moich walających się gdzieniebądźwszędzie ubrań do prania (balotaż pralniczy na jeden wsad).

W związku z tym, że jest dziś zbożowo (producentów plastrów na mole uprasza się o darmowe próbki), mała sesja mojego osobistego zbożowego snopobukietu, który bardzo lubię i który robi za coś w rodzaju domowego diducha. (A czasem jako zmiotka).




Rozmyślam też nad osobistymi plonami z ogródka. Rewelacji nie ma, choć jest bogato:

Wory złota


Całe skrzynie organicznej przędzy
(z której można zrobić taki oto ekstra płaszczyk projektanta Gierymskiego [klik])


Hebany i baobaby (import-eksport zza ogrodzenia)


Z ziemi włoskiej do polskiej, megakalorycznie. Orzechów dostatki.

Trochę malin, rukoli, mięty, szałwii, melisy, bazylii. Tego i tamtego. Pomidorek, rzodkiewunia.
Dietetyczne szczypty urodzaju.

 I grochem o ścianę.

I całe naręcza bukietów (hipsterska biedo-florystyka)


Noc dłuższa, ale chyba jakoś to będzie. Skoro przodki nasze siały i kosiły, kosiły i siały i wiły te wieńce (i tak wieki całe), i nie uciekły na południe.

sobota, 15 sierpnia 2015

Jezus czarny, papież złoty a panienka waleczna czyli o wątkach religijnych z podróży

Dzisiaj z okazji święta wniebowstąpienia odkopałam trochę stosownie pasujących wątków z podróży. Oprócz kościołów i innych pomnikowych przejawów krajowej religijności. na trasie podróży nieodmiennie interesują mnie kapliczki oraz spotkania z twórcami ludowymi, robiącymi w drewnie. Takimi jak np ten pan:

Wśród lipowych multiplikacji najświętszych panienek znalazłam swojego czarnego Jezusa, z zalanego dębu. To ceny surowiec do produkcji ekskluzywnych mebli, znajdowany z rzadka, na jakiś bagiennych terenach np przez górali dokonująch wyrębu lasu.
Żeby nie było lipy, że to nie podmalowana lipa ;), twórca ludowy zadał Jezuskowi głęboki cios dłutem z wydłubem. Biopsja wypadła pozytywnie i zakup został dokonany.

Tymczasem najładniejszą drewnianą Najświętszą Panienkę z przyczernionym noskiem i opuchniętymi powiekami, znalazłam w Ochotnicy Dolnej.
Panienka stała sobie skromnie w kąciku obok rynny. W kąciku obok stała miotła, ale nie wyciągnęłam pochopnych a jakże niereligijnych wniosków. I w tejże malowniczej Ochotnicy nabrałam niestety demonicznej ochotnicy na obcięcie tego uroczego popiersia i ucieczkę w kierunku regału z bibelotami.


Przy okazji zaprezentuję resztę obejścia parafii, bo potem może już nie być okazji.


W tej samej miejscowości znalazłam też przykład pomnika, któremu niestety muszę powiedzieć stanowcze estetyczne NIE, czyli Złotemu Papie. Bardzo współczuję takiego (w skali ogólnej i statystycznie rzecz biorąc) nieudanego nurtu wystawiania człowiekowi, który prosił, by mu nie wystawiać. Z drugiej strony nie można zabronić wystawiania ochotnikom z Ochotnicy (jak głosi podpis), można by tylko ich poinformować, że JPII nie miał w sobie nic z Ludwika Słońce, który by na pewno docenił oczoje*ność. kruszczcu.


Nieco dalej coś przynajmniej z poczuciem humoru, graficiarski styl nakamienny i podpis 'Ja tam u was byłem'. Czyli można? Można.


Wracamy na szlak maryjny bardziej na północy kraju. Najczęstsze figurki jakie spotkałam są zawsze tak podobnej formy i postury, że można rozłożyć ręce.Tutaj Panienka w fontannie z aksamitek i ziela, na zapleczu jakiegoś podwórka.


A tu wychodzą moje braki wiedzy i pamięci, bo bez podpisu nie jestem w stanie orzec, czy mamy do czynienia z jakąś świętą czy też trafiłam na waleczną Panienkę, dyskretnie schowaną z zasłoną z winobluszczu.

Uwielbiam jednokolorowe i jednomateriałowe kapliczki w stylu karmnika dla ptaszków. Domeczek wbity na pal, an a czubku krzyż patrzący w dal, gdzieś za horyzont pola.

Lubię erodujący monumentalizm kamiennych postumentów.
Nie lubię płotków i banerów.

























Chodząc po krajowych górach, złapałam się na refleksji, że jeśli człowiek nie napotka co jakiś czas krzyża, może doznać ataku paniki, czy już (do czortów trzech) nie przelazł do Czech.

 Dziękuję za uwagę. Amen.

ps. A w między czasie znalazłam wędrownego inwentaryzatora  kapliczek w Mazowieckiem [klik]

piątek, 29 sierpnia 2014

Wsi spokojna, wsi wesoła


Kiedy niosę w siatce z marketu białą, dwuprocentową lurę w kartonie, przypominam sobie czasem ciepłe, spienione mleko, prosto od krowy, które w dzieciństwie zdarzyło mi się pić podczas pobytu na wsi. A potem to już leci kalejdoskop: leżakowanie wśród wysokich traw i obserwowanie owadów zapylających polne kwiatki, strumyk o błotnistych brzegach, w których zapadały się racice krów, popędzanych tam na pojenie. Ostre brzegi trzcin nad stawami rybnymi. Zapach opadłych, fermentujących jabłek w zdziczałych sadach, roje much, podrywające się, gdy się wśród tych jabłczanych zgliszczy przechodziło. Stada kur, snujące się po podwórkach i dziobiące całymi dniami. Krowie placki. Piaszczyste drogi ze śladami po bieżnikach traktorów. Zboże, złote, wąsate, falujące na wietrze. I rżysko, ten jedyny w swoim rodzaju masochistycznie przyjemny masaż stóp, gdy się na bosaka chodziło po rżysku. I chłód stodoły, pełnej tajemniczych przyrządów do młócenia, stodoły z betonowym klepiskiem, schronienia na upalne sierpniowe dni, powoli zapełniającego się odurzającym zapachem siana.
Takie tam.
Teraz już nie ma takiej wsi, tej wsi z moich wspomnień z dzieciństwa. Na miejscu łąk powstały doraźne wysypiska śmieci i góry gruzu, strumyki wyschły albo zarosły rzęsą. Wykarczowano sady i pościnano drzewa. Trudno dostrzec w ogóle jakąś krowę. Bocianie gniazda stoją opustoszałe. Wdzięczne, drewniany domy zamalowano farbą olejną i ftalową albo pokryto sajdingiem. Nikt już nie hoduje kur, od tego są przecież fermy.
Wszystko zdziczało, zarosło, porzucono starania albo co gorsza podmurowano, ogrodzono i wyasfaltowano.
Nie mam odwagi się z tym konfrontować, z tym ostatecznym dowodem, że nie ma powrotu, do tego co było.














Żałuję tylko, że nie pamiętam zapachów. Całego tego bogactwa zapachów, przyjemnego i odrażającego, pół na pół. Czasem tylko, gdy na osiedlu skoszą trawę, wydaje mi się, że część mnie, gdy się zaciągnę, dryfuje na moment gdzieś w przeszłość.
Ale potem przypominają mi się outdorowe sraczyki i sentymentalizm mi nieco przechodzi ;)