Historia o tyleż upojna, co krótka: z bloku do ogródka!

czwartek, 26 maja 2016

Zimna Zośka w żółtej sukience i co potem

Pozycja ozięble Zimnej Zośki w tym roku ugruntowała się ostatecznie: nie ma bloga przyrodniczego ni ogrodniczego ani portalu pogodowego, który by się na jej fanaberie nie powoływał. 
Co do majowego zalewu żółci, to mamy wszak kolorystyczną analogię w tym, jak zaczyna się (forsycje!) i kończy (liście, liście, liści kiście) najlepszy do życia okres roku. 
Klamra żółci bierze w nawias cudowne, letnie miesiące i aromaty lata.
Przynajmniej w mojej okolicy.
























Tak wiem, że formalnie mamy jeszcze wiosnę, ale nie oszukujmy się, zwłaszcza teraz, gdy majowe słońce rdzawi  nam skórę.

Nie wiem co za pacan Dniem Słonecznika ustanowił 1 maja, równie dobrze można by obchodzić wtedy Święto-najdłuższego-dnia-w-roku-który-będzie-już-niedługo-bo-za-dwa-miesiące. Może chodzi o rozpoczęcie sezonu siania słonecznika. Niektóre inicjatywy są całkiem fajne, np zagraniczny Guerilla Gardening, polegający na tajnym, nocnym i nielegalnym zakopywaniu ziaren słonecznika na miejskich rabatkach, trawnikach i nieużytkach, co oczywiście podchwycili i krajowi ekoentuzjaści.

Pamiętajcie, żeby słoneczniki sadzić z odpowiednim kolorystycznym manicurem - wtedy rosną lepiej, dorodniej ;)

Tymczasem podkiełkowane ziarna słonecznika polecam po prostu zjeść - są nieco gorzkawe ale nadają się do sałatek i kanapek. No i jak wszystkie kiełki są zdrowsze od ziaren i nasion.


Pierwsza faza mniszkowania zakończona - zrobiłam gnojówkę z liści i kwiatów mniszka (przepis: zebrać liście i kwiaty i zalać wodą w wiaderku, odstawić na tydzień). Niestety eksperyment się nie powiódł: zupa zamiast się zapienić (wydzielając azoty i takie tam) skisła. Skisła bardzo. Możliwe, że stała dłużej niż tydzień, możliwe że o niej zapomniałam. Możliwe, że muszę zrobić ją drugi raz przy drugiej fazie mniszkowania.

Czasem jak jakiemu gatunku, np bratku, odpadnie łeb, to go przypinam do innego gatunku, a potem jakiemuś ekoniezorientowanemu gościu mówię: "Patrz, w moim tajnym laboratorium w piwnicy stworzyłam odszczepkową hydrydę międzygatunkową". Wystarczy się nie śmiać - ludzie naprawdę są w stanie uwierzyć we wszystko, jeśli zapodamy to z odpowiednio stężałą z powagi gębą ;). Oczywiście w dziedzinach, w których się nie specjalizują. Czyli np w temacie przyrody i ekologii, w których to, w okalającym mnie środowisku ludzkim, specjalizuję się tylko jakoby ja.
Co musi być dla przyrody dość przykre.

Na okolicznych kwietniowych trawnikach pojawiły się kobierce ziarnopłonów wiosennych (potocznie zwanych pszonką). Ziarnopłon niby kwitnie do maja włącznie, ale gdy na drzewach rozwija się zielona gęstwa - pozbawiony światła zanika. Czasem nawet zaniknąć nie ma szans bo przyjeżdżają panowie z kosiarką, żeby zrobić miejskiemu pejzażu lepiej. Higieniczniej.
Wiki mówi: "Ziele ziarnopłonu (Herba Ficariae) ma pewne własności lecznicze i dawniej było używane w medycynie ludowej. Zawiera garbniki, alkaloidy i duże ilości witaminy C. Zbiera się je przy bezdeszczowej pogodzie i suszy w miejscu zacienionym. Dawniej zielem ziarnopłonu leczono hemoroidy i brodawki".
Życzę hemoroidów i brodawek osobie która zleca bezmyślne koszenie wszystkiego jak leci.

 Ziarnopłony mają piękne, błyszczące, jakby metalizowane, płatki.

Zerwałam trochę do zielnika. Jeśli się chce ziarnopłon przesadzić do swojego, dajmy na to, ogródka, wystarczy wyrwać trochę kłączy po przekwitnięciu, a się rozkobierzy.

Tymczasem jaskier rozłogowy wygląda tak:


Jaskry nie są ponoć pożądane na łąkach i pastwiskach bo zawierają substancje trujące, ale mnie nie przeszkadza, że znalazły sobie miejscówkę pod bukszpanem, gdzie mają wystarczająco wilgotne podłoże.

A tak wygląda jaskier ostry, na straganach zwany pełniakiem.


Jaskry, w swej gatunkowej mnogości, doprowadzają mnie do szaleństwa: mamy jaskier polny, halny, różnolisty, bulwkowy, okrągłolisty, kaszubski, górski, leżący, kosmaty, jadowity... wymieniać dalej?

A teraz, ponieważ zmęczyłam się postowaniem, czas na jakąś przekąskę, zrobioną z baobabów na Saharze oraz słońca ;)

Przeminął czas forsycji. Nie lubię kiedy się forsycjowe krzewy przycina ponad miarę, np w formie zwartych kulek, co to w ogóle za moda jest? Wolę ich rozcapierzoną nieokrzesaność, gałązki sterczące na wszystkie strony, płożące się po asfaltach.

No ale nie - lepiej wyciąć do gołej ziemi. Higieniczniej. A teraz porównajmy stan zeszłoroczny i tegoroczny jednej połci skrawka terenu z krzakami forsycji.


Za takie postępowanie należy się minus!
Tajemnicze, drobne, żółte kwiatki napotkane w Łazienkach na rabatce.


Tulipan ma być żółty. Kropka.

Okazało się, że jednak mam w ogródku kilka okazów topinamboru (bora? bora-bora?), przemieszanego z ekspansywną nawłocią, gdzieś tam w kąciku. I go nie zjadłam (topinambora, a nie nawłoci)! Co za marnotrawstwo, eh.


Więc zatem zjem grzaneczki.

Wróćmy do cywilizacji, a konkretnie do eskalacji motoryzacji. Naukowcy nie zaprzeczają, że na wiosnę i na jesieni występuje w przyrodzie większe stężenie żółtych aut.
Poniżej przykład dwóch gatunków: osy-betoniarki i starogratusa zalotnikusa.



Żółte chwasty zaprezentuje starzec zwyczajny - dziad z rodziny astrowatych. Gatunek opisywany jako występujący na nieużytkach i w miejscach ruderalnych. Jestem mu niezwykle wdzięczna za niewystępowanie na terenie ekolandii, co by oznaczało, że nie nosi on znamion ruderalnych.


Na koniec z okazji dzisiejszego dnia matki wystąpi słonecznica z dzieckiem.














Wielki finał: SERNIK!


środa, 18 maja 2016

Atlasy przyrodnicze i inne lektury ekomaniaka

Jeśli obudzi się w nas przyrodniczy zew, chcemy się od razu naumieć nazywać rzeczy po imieniu i nazwisku, najlepiej łacińskim. Że to pająk, to mucha a to szyszka już nie wystarczy. Internet, wypełniony materiałem dowodowym w postaci kilku zdjęć, oczywiście pomoże odpowiedzieć na pytanie o to co to, ale potrzeba też czegoś poręczniejszego, do kartkowania na trawniku czy pode drzewem. No i jakichś intymnych relakcji od eko-neofitów i eko-erudytów, świadczących o tym, że to w ogóle ma sens, ten nurt w nas, ta nienawiść do betonu i asfaltu, naszej ojczyzny.

Dzisiaj kilka propozycji ekolektur i atlasów przyrodniczych.


"Zieloni śpią nago" Vanessa Farquharson
Historia ekocyniczki, która odłączyła lodówkę, sprzedała samochód i znalazła miłość - w 366 dni

Nie bierzemy oczywiście takich historii na bardzo poważnie, ale to ciekawy nurt. Ale jeśli autorka dorzuci zdroworozsądkowy osąd dla (często) pompatycznych wegan to zawsze przeważa (bo nic mnie tak nie odrzuca jak bycie śmiertelnie poważnym w swym neofictwie jedzeniowym ;). No i bądźmy szczerzy - takie wesołe relacje robio dobry piar i zadają kłam idei, że bycie eko to tylko trud i znój i brudne ziemniaki.

"Blog ekolożki, która opisuje swoje  roczne zmagania i eko-upadki nie jest ambitną pozycją. Nie szukajmy tu ekologicznych uniesień i rzetelnej wiedzy. Lektura jest lekka, komiczna, pisana pół żartem, pół serio- a przynajmniej ja tak ją odbieram. Mocno się zastanawiam, czy nie napisać, że jest również niepoważna. Książka ma prawo nie spodobać się tym, dla których bycie EKO lub wege to nie chwilowa moda, ale świadomy styl bycia. Zwłaszcza, że nasza młoda dama nie ma litości i często krytykuje wegan, wegetarian i różne ekologiczne rozwiązania. Muszę jednak ją obronić - momentami ma słuszność."
Z recenzji na blogu Tu się czyta [klik]


"Brudna robota" Kristin Kimball
Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości

"Kristin Kimball, trzydziestoparoletnia singielka, prowadziła beztroskie i barwne życie w Nowym Jorku, do czasu aż los postawił na jej drodze ambitnego farmera z marzeniami o ekologicznej farmie. Nie mając pojęcia o trudnej pracy na roli, Kristin, pod wpływem rodzącego się uczucia, porzuca wielkomiejski świat i przeprowadza się na zapuszczoną farmę na amerykańsko-kanadyjskiej granicy.
Brudna robota to zapis pierwszego roku życia na farmie Essex - od trudnych początków w czasie srogiej zimy, przez pierwsze zasiewy, a potem żniwa, kończąc na jesiennym ślubie Kristin i Marka.
Plan młodych farmerów był prosty: samowystarczalne gospodarstwo prowadzone tradycyjnymi metodami miało dostarczać zdrowe jedzenie domownikom, a także wszystkim, którzy chcieliby je kupować. Kristin i Mark zamierzali sprzedawać warzywa, owoce, mięso, przetwory mleczne i mąkę, ale także opał, materiały budowlane, nawóz, a nawet zapewniać rozrywkę i wypoczynek. Był to pomysł ambitny, ryzykowny i nieco romantyczny... ale naprawdę się powiódł." 
via LubimyCzytać [klik]

No to świetnie, a teraz przenieśmy się na polską wieś i spróbujmy wyprodukować własny dżem z agrestu i sprzedać go sąsiadce, licząc że Sanepid nie urządzi nam takiej gehenny że aż wyciągniemy kopyta. Gdyż niestety nie jest (jeszcze? / w ogóle?) państwowym priorytetem uczynienie niejakiego sensu w przepisach dla drobnych przedsiębiorców żywności naturalnej, którzy muszą spełniać te same warunki formalne co korporacyjni giganci w rodzaju Danone'a. 
No cóż, tak to bywa, zjedzmy zatem homogenizowany serek z konserwantem i idźmy dalej, nie będziem przecież rwać włosów z głowy - same za jakiś czas wypadną ;).


"Zjadanie zwierząt" Jonathan Safran Foer


Jakież to przykre, że ludzie całymi latami ze smakiem zajadają wołowinę na zmianę z wieprzowiną, doprawiając to deserem z kuraka, i DOPIERO lektura modnej książki albo obejrzenie dokumentu o drobiowej farmie powoduje szoki, szlochy i płacze, że przemysłowa produkcja mięsa to nie głaskanie krówek po głowach i czytanie na dobranoc bajek szczęśliwym kurkom.
Ano nie.
Serio.
Powiem tyle: gdybym mieszkała w Stanach to natychmiast zostałabym wegetarianką, bo to, co wyprawia mięsne lobby w tym kraju przekracza granice akceptacji nawet takiego pazernego mięsożercy jak ja. Poza tym autentycznie bałabym się czy mój bebech by to strawił bez efektów ubocznych w postaci ciężkich objawów jakiejś bakteriozy. A spora ilość ludzi (a zwłaszcza małych dzieci) jednak nie przeżywa przeżucia amerykańskiego hamburgera, o czym muszą milczeć pod groźbą procesu. 
(Ale nie dowiedziałam się tego z tej książki, która ma za ideologiczne zadanie przerobić nas na wegetarian.)
Natomiast póki siedzę w Europie oraz w Polsce to będę kotleciki wszelakie kochała miłością długotrwałą i apetyczną.

"Zjadanie zwierząt sprawiło, że zmieniłam sposób, w jaki jem.
Dałam tę książkę wszystkim, których kocham. (Natalie Portman)"
No widzisz, Padme Natalio, a ja wszystkim, których kocham, dobrze doprawiam mięso i dorzucam do tego porcję zieleniny.

 "12 srok za ogon" Stanisław Łubieński

"Najpierw było samodzielne podglądanie ptaków przez radziecką lornetkę, potem coraz poważniejsze obserwacje i lektury, wyjazdy na Węgry, do Skandynawii, w deltę Dunaju.
Później ornitologia stała się źródłem inspiracji do pisania o sztuce, literaturze, filmie.
I dlatego w jego książce pliszka z wiersza Kapuścińskiego i dropie Chełmońskiego spotykają się z osiedlowymi wróblami. Notatki z poszukiwań grobu pruskiego ornitologa Friedricha Tischlera z opisem trudnej, ale jakże fascynującej akcji obrączkowania migrujących ptaków.
A wszystko to otwiera przed czytelnikiem przebogaty świat dźwięków, barw, znaczeń. Opis świata kompletnego, w którym człowiek nigdy nie jest sam. Autor udowadnia, że warto czasem zadrzeć głowę i zachwycić się jerzykiem śmigającym miedzy blokami, przystanąć w parku i posłuchać kosa albo zamyślić się nad obrazem czy wierszem, w którym ptak gra rolę symbolu." 
via LubimyCzytać [klik]

Nie cierpię srok a od zadzierania głowy drętwieje mi kark, nie mniej myślę, że to warte przeczytania. Człowiek nigdy nie jest sam, ale jeszcze bardziej nie jest sam gdy występuje z ciekawą lekturą, która go uwrażliwia, nadając światu więcej wspólnych znaczeń niżby go miały zjawiska wyabstrahowane z kontekstu, kra kra kra.

"Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci" Bernd Heinrich

"Kiedy jeden z przyjaciół Bernda Heinricha poważnie zachorował, zapytał, czy Heinrich byłby gotów wyprawić mu „zielony pogrzeb” w swojej posiadłości w lasach Maine. To był impuls, który skłonił wybitnego biologa do rozważań nad zagadnieniem fascynującym go od dawna. Czym w świecie zwierząt jest śmierć? Jak różne gatunki traktują przechodzenie na drugą stronę? Czy poznanie procesów zachodzących w naturze może przynieść człowiekowi duchowe korzyści?
Żeby odpowiedzieć na te pytania, Heinrich obserwował niesamowite zachowania istot, których ludzie na ogół nie dostrzegają, a jeśli już, to często odwracają się z obrzydzeniem. Efektem tych obserwacji jest wyjątkowa książka, w której opisał tak niezwykłe – z naszego punktu widzenia – zdarzenie jak pogrzeb myszy wyprawiony przez chrząszcze grabarze. Zbadał też sposoby porozumiewania się kruków, które są „naczelnymi grabarzami” w krainach północnych, „niezamierzoną współpracę” wilków i dużych kotów, lisów i łasic, bielików i kowalików, które pomagają jedne drugim żerować w najtrudniejszym zimowym okresie."
via LubimyCzytać [klik]

Kimkolwiek jest ten gość zdobiący okładkę - zakochałam się! ;) Tematyka wybitnie mnie fascynująca, zwłaszcza odkąd urządziłam na terenie ogródka mini trupią-farmę (o czym jeszcze będzie) oraz odkąd bez zmrużenia oka grzebię różną, częściowo zjedzoną a częściowo przeżutą i wyplutą, ptasią padlinę.

Tyle w kwestii ekolektur dających szerszą perspektywę naszego umoszczenia się w cywilizacji betonu i szkła. A teraz coś, co powinno być na początku, czyli PODSTAWY orientacyjne, czyli że zanim nauczymy się mnożenia to warto by przerobić nieco dodawanie.

Przejrzałam domowe zasoby i okazało się, że chociaż półeczki wyposażone w "Atlas rasowych koni" i "Atlas rasowych psów" (co np pomogłoby mi dobrać odpowiedniego psa do typu konia gdyby zdarzyło się okazjonalne polowanie, heh) to zabrakło czegoś istotnego w skali bardziej mikro.
Oto czego mi potrzeba:














Więcej przeglądania Atlasów przyrodniczych na blogu Na regale [klik]


Chociaż posiadam zakurzony "Atlas Skał i Minerałów" oraz album z muszlami oraz bogato ilustrowaną i wprost NIEZWYKLE PRZYDATNĄ (sarkazm) pozycję pt "Życie pod mikroskopem" to wolałabym jednak rzetelną inwentaryzację polskiego ptactwa, żeby już nigdy nie musieć nikogo pytać czy to wróbel czy mazurek mnie odwiedził we wtorek. Oby tylko nie takie straszydło [klik]


"Ptaki Polski" Sokołowskiego, nabyte w dzieciństwie, wypłowiały z farby drukarskiej do tego stopnia, że połowa gatunków jest półprzezroczysta, co może zachęcać jedynie do poszukiwania kredek i flamastrów, a nie uprawiania ornitologicznych obserwacji w terenie.








UPDATE: A ponieważ zawszem rada przyjąć od kogoś mądrzejszego korekty mojego wydawniczego lotta, dołączam jeszcze trzy książki, z których "Ptaki. Przewodnik Collinsa" wydaje się must-have'em dla początkującego ornitologa (choć mimo krytycznych uwag pod adresem powyższych, zaprawionych fotografiami, a nie rysunkami atlasów, podtrzymuję tezę, że dla bardzo początkującego ornitologa dobre jest cokolwiek ;)




















Zapomniałam też dodać, że autorka bloga Zapiski z Drogi Mlecznej [.] udostępniła wirtualny Poradnik ornitologa [klik], zasobny w informacje sprzętowo - technicze.

No to uklepane.


Nieodmiennie pozostająca w dylemacie: czytać czy iść i obserwować, Ekolandia.

czwartek, 5 maja 2016

Tajemnica biedronki

Jeśli ktoś się spodziewał, że zdradzę sekrety z zaplecza popularnego marketu  (że np pojawiła się tamże bardzo wytrzebiona trzmielina i kora do ściółkowania gatunku niewiadomego lecz prawdopodobnie jednak z drewna ;) to niestety innym razem.
Będzie o owadzie.

Jaka jest biedronka siedmiokropka, zwana w kręgach plebejskich bożą krówką, a wśród luda uczonego Coccinella septempunctata, niby każdy widzi. Ale czy na pewno?

Zawsze mnie interesowała technika biedronkowych lotów. Niby miałam świadomość, że nie wykonuje ich na tym swoim kropkowanym pancerzu, bo to tak jakby, w innej skali, autu marki garbusek otworzyć drzwi po czym rzucić się nim z urwiska i liczyć że polecimy ;). Wiedziałam, że biedronka na jakieś inne, cienkie skrzydła ukryte pod lakierowanym w kropy pancerzem, które często, w czasie pieszych wędrówek, ciągnie za sobą  niczym ja zrolowane rajstopki wystające u dołu spodni w drodze na przystanek autobusowy (cóż).


Ostatnio zapolowałam i uchwyciłam moment rozwarcia pancerza i okazałości skrzydeł.
W tym celu należało wyżej wspomnianego owada zwabić na kawałek drewienka, wyobracać (drewienko) i zanudzić (biedronkę) do tego stopnia by zechciała się poderwać i odlecieć pod czujnym okiem migawki.

Moment rozwarcia pancerza przypomina nieco pęknięcie małego pomidorka i jest nieco obleśny. Dopiero biedronkowy podpancerzowy dezabil poświadcza, że należy ona do rodziny chrząszczy i bynajmniej z pomidorkiem spokrewniona nie jest.

Interesujący jest całkiem spory zakres ruchów płaskiej, czarnej główki (co się fachowo nazywa przedplecze czyli grzbietowa część przedtułowia). Popatrzmy na pierwsze zdjęcie: gdyby biedronka nie dysponowała w tej materii dezintegrującą jej płynny kształt połóweczki  elastycznością, przy schodzeniu ze schodka zaryłaby banią w podłoże i utknęła. Człowiek, nawet ten mający niejaką łaskawość dla biedronek, nie zastanawia się jednak nad tak istotnymi szczegółami dopóki jakiegoś egzemplarza nie zdybie na dłużej.

Natomiast przy pokonywaniu przeszkód typu słomka biedronce wyłazi z tyłu zaplecze.

Wiemy, że biedronka ma zapewniony w ogródkach dobry piar ze względu na obecność mszyc w menu. Ponadto biedronki odżywiają się też czerwcami (najpewniej w lecie), wełnowcami (najpewniej na jesieni) oraz tarcznikami (te mniej waleczne - również najpewniej).

A teraz moment prawdy o chrząszczej naturze:

Jak donosi Wiki: "W razie zagrożenia biedronki wydzielają trującą hemolimfę odstraszającą napastnika". No tego nie było jak sprawdzić, ale doprawdyż nie chciałabym, żeby ten potwór strzyknął we mnie hemolimfą. Ani czymkolwiek. (Nawet promocją;)

Trochę foto-szopa i wot,  piar słodziaka w kropy zdruzgotany.














(Rozjuszony Jeronimo atakuje! )